KAŻDY MA SWOJE MIEJSCE, CZYLI NIECH ŻYJE FRANCJA!
Film bije rekordy popularności nad Sekwaną (doskonale jest też przyjmowany w innych krajach europejskich) i ten fakt nie powinien dziwić. Jest to bowiem pełna wigoru komedia, nie unikająca farsowych rozwiązań, nie popadająca jednak przy tym w przesadnie tanie czy krzykliwe efekty, komedia rozegrana w bardzo dobrym, galopującym wręcz tempie.
A jednocześnie utwór dotykający sfery uprzedzeń i lęków z czytelnym i chyba nawet przesadnie uspokajającym przesłaniem, które jak się wydaje utrafiło w oczekiwania znużonej kryzysem europejskiej publiczności. Rządzi tu zasada ostrego kontrastu. Oto milioner Philippe (François Cluzet), który uległ wypadkowi na paralotni i został niemalże całkowicie sparaliżowany od pasa w dół. Żyje chyba tylko dlatego, że nie ma odwagi, by popełnić samobójstwo. Daje się we znaki wszystkim swoim kolejnym pielęgniarzom–opiekunom. Ostatni z nich jest zupełnie inny – to czarnoskóry Driss (Omar Sy), Senegalczyk ze złej dzielnicy, z kryminalną przeszłością. Nieprzyzwoicie bogaty przedstawiciel starej francuskiej elity i pełen witalności, ale mogący być niebezpieczny biedny czarnoskóry, pamiątka po kolonialnej przeszłości. Obu poznajemy podczas szalonego rajdu samochodem po ulicach Paryża. Mamy wrażenie, że są dobrymi przyjaciółmi, skłonnymi do wspólnej, najlepiej ryzykownej zgrywy. Ale czy na pewno „przyjaźń”to odpowiednie w tym przypadku słowo?
Amerykańska krytyka dostrzegła w tym filmie, inspirowanym faktami, ledwie skrywany rasizm, paternalizm przywodzący na myśl klimat słynnej „Chaty wuja Toma”. To interpretacyjna przesada w myśl reguł politycznej poprawności, ale coś jest na rzeczy. Bo przecież ścieżki bohaterów w końcu rozchodzą się: należą do innych światów, wzajemny kontakt jest w jakimś sensie przypadkowy i w końcu będą oni żyć z dala od siebie. Oczywiście stykając się ze sobą przez dłuższy czas zmienią się, lecz kto zyska głównie na tej wymianie życiowych doświadczeń i grze skrajnie odmiennych temperamentów? Odpowiedź brzmi wręcz patetycznie: Francja jako ojczyzna praw człowieka, gdzie ciągle śni się o równości i republikańskich cnotach. Metaforyczny charakter filmu narzuca się chwilami wręcz przesadnie. Philippe miał wypadek nie bez głębszej przyczyny. Jego życie było luksusowe, do pewnego momentu pozbawione większych trosk, jałowe, dekadenckie i puste. Loty na paralotni miały mu pewnie nadać pozory sensu, zwłaszcza po śmierci żony. Ten bogacz to przedstawiciel klasy społecznej przechodzącej kryzys, bo chyba jednak nie zmierzch. Obecność Drissa, na pozór tylko niebezpiecznego, bo stara się on niespodziewanego zaufania nie zawieść to więcej niż haust świeżego powietrza w tym coraz bardziej martwym świecie wielkiej sytości. Driss zaprowadza własne porządki w pałacu Philippe'a, przy cichej aprobacie gospodarza. Ale przecież nie zaburza istniejącego ładu, jedynie go nieco odnawia, w gruncie rzeczy restauruje. Jego energia to po trosze energia, kogoś, kto wchodzi nieświadomie w rolę służącego – totumfackiego, którego impertynencje daje się znosić, bo bawią, a działania w końcu przynoszą całkiem wymierne korzyści. To właśnie dzięki Drissowi, niesforna córka Philippe'a, Elise (Alba Gaia Kraghede Bellugi) zostaje ujarzmiona, a bezczelny kierowca irytujący niewłaściwym parkowaniem porządnie wytarmoszony. Senegalczyk to człowiek do niezbyt przyjemnych zadań. Mało wyrafinowanymi, wręcz brutalnymi metodami odbudowuje rodzinny ład, jak dobrze opłacany w dawnych czasach wierny kamerdyner „od wszystkiego”. W zamian ten czarujący bezczelnością przybysz z przedmieść obcuje z tradycją i kulturą, poszerza swe horyzonty. Proces ten ukazany jest zabawnie i przeważnie bez emfazy, acz w gruncie rzeczy dość bezkonfliktowo. Unika się tu jak ognia kwestii mogących zaburzyć wywód. Może najbardziej oczywisty przykład to stosunek Drissa do Magalie (Audrey Fleurot), seksownej i chłodnej asystentki milionera. Stosunek intensywnie erotyczny i pełen ze strony mężczyzny niedwuznacznych nagabywań, które urwą się w końcu jak ucięte nożem. Ta wolta fabularna, której można się było spodziewać to właśnie jeden z uników, ten akurat średnio udany. Driss nie może być przecież ukazanym serio erotycznym agresorem. Jego życie na blokowisku jest ledwie zarysowane, by nie narażać zbytnio widza na nieprzyjemne doznania. I taki jest cały film, zatrzymujący się świadome przed brutalnością opisu, zręcznie uciekający we wtręty konwencjonalnie liryczne jak ten związany z randkowymi perypetiami milionera.
Ostatecznie „Nietykalni” dość skutecznie kuszą wizją społecznej harmonii. Emigranci nie przyjdą wymordować zamożnych i rabować ich domów, bo ludzie tacy jak Sy zrozumieją, że to zachowanie niewłaściwe. Mogą się wiele nauczyć od starej Francji, podporządkowując się w najważniejszych kwestiach jej regułom. A syci i wyrafinowani odzyskają radość życia przełamując lęk przed biednymi i obcymi. Wszyscy jesteśmy Francuzami, nic nie trzeba radykalnie zmieniać, wystarczy lepiej się zrozumieć. Ten naiwny i nie pozbawiony sporej dawki hipokryzji konserwatyzm daje się jednak na czas seansu gładko zaakceptować, zwłaszcza dzięki doskonałemu wykonaniu. Cluzet i Sy stworzyli błyskotliwy duet, nasycając swe postaci życiem i czyniąc je wiarygodnymi. Nie brak tu też komediowych perełek, jak wątek pewnego cennego obrazu. Tak więc potoczystość opowiadania i doskonałe rzemiosło skutecznie maskują fakt, że był szansa na film o wiele bardziej przenikliwy i prowokujący. Ale i dobre samopoczucie , które się tu oferuje jest naprawdę nie do pogardzenia.
Tomasz Jopkiewicz
Nietykalni (Intouchables) – komedia, Francja 2011. Reż.: Olivier Nakache, Eric Toldeano.