logo

Jego telewizyjny film „Dzieci śmieci" wzbudził spore zainteresowanie na międzynarodowym festiwalu w Oberhausen. Fabularny debiut — „300 mil do nieba" kandyduje do Felixa — europejskiego Oscara. Rozmawiam z reżyserem filmowym Maciejem Dejczerem.
Sławomir Zygmunt: W twoim filmie „300 mil do nieba" trójka dzieci stworzyła bardzo wyraziste, dojrzałe kreacje.  W jaki sposób je znalazłeś? Maciej Dejczer: Przeprowadziłem rozmowy z 700 dziećmi i z tej grupy wyłoniłem starszego, Rafała Zimowskiego. Natomiast młodszego — Wojtka Klatę — pokazał mi w pierwszej części „Dekalogu" — Krzysztof Kieślowski. Największy problem był z obsadzeniem dziewczynki w roli Eli. Długo nie mogliśmy znaleźć odpowiedniej kandydatki. Dopiero na kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć zgłosiła się Kama Kowalewska. Zagrała na próbę jedną scenę i cała ekipa odetchnęła — to była ta, której szukaliśmy.
Jak się pracuje z dziecięcymi aktorami? Jeśli znajdzie się ciekawe dzieciaki, to można z nimi pracować jak z dorosłymi aktorami. Oczywiście one grają intuicyjnie, nie mają świadomości kontynuacji postaci, ale potrafią doskonale wykonywać powierzone im zadania. Do tego stopnia, że kiedy kręciliśmy końcową sceną filmu w której młodszy chłopiec miał płakać, on płakał naprawdę. Zrobiliśmy trzy duble i on za każdym razem płakał.
Jak on to robił? Mówił, że przypomina sobie smutne, dramatyczne wydarzenia z życia swoich najbliższych.
Jak zrealizowałeś sekwencje rozgrywające się pod samochodem? Najprostszym rozwiązaniem byłoby nakręcenie materiału w hali zdjęciowej z tak zwaną „podwójną projekcją". „Uciekający pociąg" Konczałowskiego powstał właśnie w taki sposób, ale Amerykanie — wiadomo — mają nieograniczone możliwości techniczne. My natomiast wiedząc, że nie uda się nam dobrze tego zrobić trickiem... weszliśmy z kamerą pod ciężarówkę.
Wiązało się to z dużym niebezpieczeństwem... Wisieliśmy z operatorem i chłopcami dosłownie 30 centymetrów nad jezdnią. Przywiązano nas co prawda specjalną metalową linką, ale przy szybkości 90 km na godzinę, wszystko się mogło zdarzyć. Najtrudniejsza była scena z akordeonem, który starszy z braci wyrzuca na drogę. Nie wiedzieliśmy, czy gdy wyleci, nie odbije się od asfaltu i nie uderzy w głowę któregoś z chłopców. Nakręciliśmy to w jednym ujęciu. Zaryzykowaliśmy raz i więcej już nie próbowaliśmy. Na szczęście obyło się bez wypadku.
Czy były problemy z zatwierdzeniem scenariusza „300 mil do nieba"? Scenariusz został zatwierdzony dosyć szybko. Natomiast mieliśmy problemy z koproducentem. Najpierw chcieliśmy zrobić film we współpracy z telewizją polską, ale powiedziano nam, że to niemożliwe, ponieważ bracia Zielińscy nie wrócili do kraju. Dopiero później udało się zainteresować pomysłem Duńczyków i Francuzów.
Jakie były losy braci Zielińskich po przyjeździe do Szwecji? Przez pół roku nie wiadomo było co z nimi będzie. Istniało niebezpieczeństwo, że mogą zostać na podstawie prawa o ekstradycji odstawieni do Polski. Dopiero interwencja Olofa Palme przesądziła o tym, że otrzymali prawo stałego pobytu w Szwecji. Trzeba powiedzieć, że nieszczęsna decyzja naszych   władz o pozbawieniu praw rodzicielskich również się temu przysłużyła. Przez trzy lata chłopcy   mieszkali u rodziny zastępczej - to był jeden z warunków Szwedów. Teraz, ponieważ starszy jest już pełnoletni, mieszkają sami, w małym miasteczku pod Sztokholmem. Chodzą do szkoły, doskonale mówią po szwedzku i angielsku. Pomagają rodzinie, regularnie przysyłają paczki i pieniądze.
Czy oni widzieli film? Pierwsza projekcja „300 mil do nieba" odbyła się w Strasburgu na Kongresie Ochrony Praw Człowieka i Obywatela. Zostali tam również zaproszeni bracia Zielińscy. Po obejrzeniu filmu długo nic nie mówili. Dopiero później powiedzieli, że film wywarł na nich duże wrażenie i że dosyć wiernie oddaje ich   przeżycia.
Czy powiedzieli, dlaczego uciekli? Nie pytałem co było przyczyną ich desperackiej decyzji. Takie pytanie po 4 latach byłoby bez sensu. Wydaje mi się, że głównym powodem była fatalna sytuacja materialna rodziny, ale także chęć przeżycia przygody, wyjazdu do innego, bardziej kolorowego kraju.
O ile mi wiadomo, rodzina Zielińskich mieszka w osadzie pod Dębicą. Matka zajmuje się wychowaniem pozostałej 6 dzieci, ojciec — drobny rzemieślnik — wytwarza pustaki i dachówki. W twoim filmie jest to rodzina inteligencka. Dlaczego zmieniłeś ich rodowód? W ciągu ostatnich 8 lat ludzie z inteligencji najbardziej zostali pokrzywdzeni. Przede wszystkim moralnie. Próbują się teraz podnieść, ale te wszystkie zniszczenia, spustoszenia zostały już w nich na zawsze. Stąd była motywacja rodowodu inteligenckiego.
Nad czym obecnie pracujesz? Wyczytałem gdzieś, że pewien lekarz, w 1918 roku, przyprowadził z Syberii do niepodległej ojczyzny kilka tysięcy dzieci polskich zesłańców. O tej niezwykłej wyprawie chciałbym nakręcić swój  następny film.
Rozmawiał: SŁAWOMIR ZYGMUNT, październik 1989
„300 mil do nieba" - dramat, Polska/Dania/Francja — 1989. Reżyseria Maciej Dejczer. Film opowiada historię głośnej ucieczki do Szwecji braci Zielińskich. Konwencją i rozmachem nie ustępuje najlepszym amerykańskim "filmom drogi", a poprzez powagę tematu i przesłanie, niektóre nawet przewyższa. Obraz Dejczera jest oskarżeniem systemu, który stawia dzieci wobec konieczności wyjazdu. Jest także ważnym głosem w dyskusji na temat odpowiedzialności rodziców za swoje pociechy. O ile dorośli nie mają już siły walczyć i żyją pogodzeni z losem, o tyle dzieci nie wiedzą co to kompromis, bezsilność, zniewolenie. Widzą świat prościej, może nawet naiwnie, ale przez to ostrzej. Jeśli w szkole nauczyciel mówi nieprawdę, to znaczy, że kłamie. Jeśli ojciec ciężko pracuje i nic z tego nie ma to znaczy, że coś tu jest nie w porządku. Bracia  Zielińscy postanowili sami zadecydować o swoim życiu. Niecodziennym czynem 12 i 15-latek, wykazali, że są nad wyraz dojrzali. SŁAWOMIR ZYGMUNT