
Sławomir Zygmunt: W 1981 roku wyjechałeś do Francji, ale nie po to, by być emigrantem?
Mariusz Pujszo: Wcześniej w Polsce wystąpiłem w kilku filmach (m.in. główna rola w serialu „Wakacje"), ale nie byłem znany. Interesowałem się historią sztuki, chciałem być konserwatorem zabytków. Ale ponieważ dziewczyny lubią towarzystwo aktorów, postanowiłem zostać aktorem. W 1981 roku wyjechałem, by spróbować swych sił jako aktor na obczyźnie, i zacząłem od statystowania. Po dwóch latach nauczyłem się francuskiego i zacząłem grać epizody i role drugoplanowe w filmach europejskich. Ale w pewnym momencie zamknąłem oczy i zapytałem się siebie: „Mariusz, czy o to ci w życiu chodziło? Czy będziesz grał jakieś „ogony" do końca życia? Żeby przeżyć? Przecież życie nie polega na tym, by przeżyć. Polega na tym, by żyć". I po takiej rozmowie z samym sobą postanowiłem coś zmienić w swoim życiu.
Jak doszło do realizacji filmu „Królowie życia"?
Scenariusz podrzuciło mi życie. Gdy Radosław Piwowarski przyjechał do Paryża z filmem „Yesterday", podszedłem do oczekującego na niego Francuza i przedstawiłem się: Piwowarski jestem. Francuz się ucieszył i zaczął prowadzić mnie do czekającego na zewnątrz samochodu. Dopiero po chwili wyjaśniłem mu, że ja nie nazywam się Piwowarski, że to żart. I wtedy postanowiłem napisać scenariusz rozwijający ten pomysł, Francuzi chcieli kupić scenariusz, ale beze mnie. Ale ja byłem uparty, wiedziałem że muszę zagrać w „Królach życia" i w sumie czekałem na to 10 lat.
To nie pierwsza twoja mistyfikacja?
Tak, kiedyś nie mając grosza przy duszy, udawałem w Paryżu specjalistę od oświetlenia. Podając się za asystenta Romana Polańskiego, dostałem dobrą pracę i - co najfajniejsze - moje oświetlenie pewnej wystawy bardzo się spodobało. Gdy później opowiedziałem Polańskiemu, że... dzięki niemu przeżyłem w Paryżu trzy miesiące, bardzo się z tego śmiał. Sprzedawałem także francuskie pralnie, ale w tym wypadku nie było żadnej mistyfikacji. Po prostu zająłem się biznesem.
„Królowie życia", komedia o dwóch Polakach, którzy wyjeżdżają na festiwal podając się za islandzkich filmowców odniosła duży sukces...
Tak, film był sprzedany do ponad 30 krajów. Otarł się o Złoty Glob, nagrodę amerykańskiej krytyki. W końcu „Królów życia" kupiła wytwórnia Stevena Spielberga. Amerykańska wersja ma powstać w przyszłym roku.
W „Gunblast Vodka" zagrałeś razem z Jurgenem Prochnowem („Das Boot")...
Gdy zaczęliśmy jeździć do Ameryki z pokazami „Królów życia", powstał pomysł na film „Gunblast Vodka". Byłem współscenarzystą tego filmu i grałem po raz pierwszy po angielsku. Niestety, nie był to udany film. Początkowo napisałem komedię. Punkt wyjścia był taki: co by się stało, gdyby do Polski przyjechał ortodoksyjny Żyd, pracownik Mosadu i miałby tu do rozwiązania pewną zagadkę, A do współpracy by mu dano policjanta Polaka: dziwkarza, bawidamka. Ale reżyser zaczął kombinować i powstał mroczny thriller.
Wróciłeś do Polski na stałe. Dlaczego?
By kręcić w Polsce filmy. Ale takie, by były uniwersalne, zrozumiałe na całym świecie. Wyprodukowałem i zrealizowałem (a także zagrałem) „Polisz Kicz Projekt", który otrzymał honorowe wyróżnienie na ostatnim festiwalu w Gdyni.
O czym opowiada komedia „Polisz Kicz Projekt"?
Jest to historia dwóch hochsztaplerów, którzy chcą zrobić film idealny i wykorzystują wątki z filmów, jakie Polacy najchętniej oglądają. A ponieważ nie mają pieniędzy, każą dziewczynom płacić za castingi. W „Polisz Kicz Projekt" zagrałem z Michałem Aniołem, którego ściągnąłem specjalnie do Polski z Kanady.
Co byś poradził tym wszystkim, którzy mają wspaniałe pomysły, ale nie mogą ich zrealizować?
Uśmiechać się. Kiedy żyłem w wielkiej biedzie, zawsze wstawałem uśmiechnięty. I nadal tak robię. Nie wolno być nadętym, trzeba mieć w sobie odrobinę szaleństwa. A wtedy marzenia się spełniają.
Rozmawiał: Sławomir Zygmunt, Warszawa 2003