Marek Balaszczuk mieszkał w kamienicy na Piaseczyńskiej, przy której znajdował się Plac. Świetnie grał na gitarze elektrycznej. Był ode mnie starszy o jakieś cztery-pięć lat, co wtedy było sporą różnicą wieku. Gdy ja miałem 14-15, to Marek miał 19-20 lat. Dla innych w jego wieku byłem gówniarzem, małolatem. Ale Marek nie stwarzał dystansu z powodu, że był starszy. Na zdjęciu z prawej: Sławek Zygmunt i Marek Balaszczuk
Pożyczał mi (i moim rówieśnikom) płyty zachodnich kapel rockowych, o które było w tamtych czasach trudno, a które on, w wiadomy sobie tylko sposób zdobywał. To u Marka słuchałem Led Zeppelin, zupełnie nieznanego wtedy w Polsce, wczesnego, rhythm and bluesowego Joe Cockera, a także Mayalla, Claptona, Rolling Stones'ów, Cream, Mahavishnu Orchestra i wielu, wielu innych. Dużo znakomitego, najlepszego bluesa. Ale nie tylko. Gdy film "Szczęśliwy człowiek" (O Lucky Man!) Lindsey'a Andersona wszedł w Polsce na ekrany, Marek zdobył płytę z genialną muzyką Alana Price'a z tego filmu. Słuchanie płyt u niego było o tyle ciekawe, że Marek bardzo często grał na gitarze elektrycznej utwory swoich idoli, pokazywał ich "gitarowe sztuczki", riffy, zagrywki.
Nie wiem skąd Marek dowiedział się, że ja uczę się grać na gitarze. W każdym razie kiedyś zaproponował, żebyśmy coś razem zagrali. Pamiętam to nasze pierwsze spotkanie z gitarami. Ja mu grałem na gitarze klasycznej sonaty Bacha, a on mi pokazywał, co ciekawsze zagrywki najlepszych gitarzystów rockowych i bluesowych.




Patrząc z perspektywy czasu muszę szczerze powiedzieć, że Marek Balaszczuk był jak busola - wskazywał, co jest w muzyce rockowej najlepsze, czego warto słuchać, a na co nie warto tracić czasu. To była prawdziwa szkoła rocka i bluesa. I za to Marku Ci dziękuję.