Zaskakująco, ale jakże uroczo niemodny albo po prostu konsekwentny. Sławomir Zygmunt pozostał wierny stylistyce piosenki literackiej, której był ważną postacią w latach 80. Nigdy jednak nie należał do tych, którzy stawiali na przesadny minimalizm środków wyrazu i zamykali się w getcie „krainy łagodności”. Jasne jest, że punktem odniesienia dla niego była wielka tradycja amerykańskiej muzyki z pogranicza folku, bluesa, ballady, a nawet rocka. Ale jego muzyka nie usiłuje kopiować niewolniczo choćby i szlachetnych wzorców, ma w sobie słowiańską, uwodzicielską rozlewność i liryzm oraz ujmującą bezpretensjonalność. Przykłady? Chociażby urocza „Ballada o pani z barankami”, która przywodzi na myśl miniaturki mistrza Grechuty. „A jeśli mnie pokochasz” – delikatne wyznanie miłosne. Tu mamy tak charakterystyczny dla Zygmunta nastrój pogodnej zadumy. Na płycie jest kilka udanych, z czasem lekko żartobliwych (ale nigdy nie ma tu łatwej zgrywy!) bluesowych stylizacji jak niemal kabaretowy „Blues o okrutnej sanitariuszce”, czy „Nie mogę już wytrzymać”. Udział w nagraniach wirtuoza bluesowej harmonijki Sławka Wierzcholskiego skutecznie buduje atmosferę nostalgii, ale pozwala także uniknąć łzawości. Zwracają uwagę stylowe oszczędne sola gitarowe Krzysztofa Domańskiego.
Do najmocniejszych punktów płyty należy chwytliwa „Mała zakochana Chinka”, rzecz nieco przewrotna i zarazem liryczna, opowiadająca o prawdziwym czy może wyimaginowanym romansie narratora z tytułową bohaterką. To cały Sławomir Zygmunt – pozbawiony agresji, pogodny, ale bystry obserwator. Delikatna wschodnia stylizacja łączy się harmonijnie z treścią utworu. Muzyczny żart, delikatny pastisz nigdy nie przekształca się w gruby dowcip. Nawet naiwność niektórych tekstów jak „Urodziłem się w lesie” wcale nie razi, raczej ujmuje szczerością. A to dlatego, że Zygmunt jest niewątpliwie muzycznym erudytą, który jednak nigdy nie ulega pokusie pustego popisu. Potrafi natomiast zaskoczyć liryczną solówką gitarową jak w „Między wiosną a jesienią”. Najbardziej drapieżny utwór, do tekstu Piotra Bałtroczyka, to „Blues o panienkach z ulicy Poznańskiej”. Rzecz nie jest nowa, ale zaskakująco, wręcz boleśnie aktualna i muzycznie bardzo udana z wzorową współpracą gitary i klawiszy. Jednak nawet w tym utworze nie ma gniewu, ale dojrzała nieco gorzka, pełna dystansu refleksja. Z kolei „Niezasłużenie uwielbiany” to niewątpliwie opowiastka niemal jawnie autobiograficzna, (choć tekst napisał zmarły niestety niedawno Jerzy Menel) autoironiczna piosenka ocierająca się o rock and rollowy pastisz. Utwór pełen lekkości, celnie żartobliwy. „Ballada o Kazimierzu Dolnym”
Do najmocniejszych punktów płyty należy chwytliwa „Mała zakochana Chinka”, rzecz nieco przewrotna i zarazem liryczna, opowiadająca o prawdziwym czy może wyimaginowanym romansie narratora z tytułową bohaterką. To cały Sławomir Zygmunt – pozbawiony agresji, pogodny, ale bystry obserwator. Delikatna wschodnia stylizacja łączy się harmonijnie z treścią utworu. Muzyczny żart, delikatny pastisz nigdy nie przekształca się w gruby dowcip. Nawet naiwność niektórych tekstów jak „Urodziłem się w lesie” wcale nie razi, raczej ujmuje szczerością. A to dlatego, że Zygmunt jest niewątpliwie muzycznym erudytą, który jednak nigdy nie ulega pokusie pustego popisu. Potrafi natomiast zaskoczyć liryczną solówką gitarową jak w „Między wiosną a jesienią”. Najbardziej drapieżny utwór, do tekstu Piotra Bałtroczyka, to „Blues o panienkach z ulicy Poznańskiej”. Rzecz nie jest nowa, ale zaskakująco, wręcz boleśnie aktualna i muzycznie bardzo udana z wzorową współpracą gitary i klawiszy. Jednak nawet w tym utworze nie ma gniewu, ale dojrzała nieco gorzka, pełna dystansu refleksja. Z kolei „Niezasłużenie uwielbiany” to niewątpliwie opowiastka niemal jawnie autobiograficzna, (choć tekst napisał zmarły niestety niedawno Jerzy Menel) autoironiczna piosenka ocierająca się o rock and rollowy pastisz. Utwór pełen lekkości, celnie żartobliwy. „Ballada o Kazimierzu Dolnym”
to wariacja Sławomira Zygmunta na temat słynnego „Co się stało z naszą klasą?” i jednocześnie hołd dla miasta, z którym jest mocno emocjonalnie związany od pamiętnego 1981 roku. Pełne ciepła brzmienie ujmuje swą naturalnością, widać, że celowo ograniczono studyjną obróbkę. I bardzo dobrze. Sławomir Zygmunt nie udaje nikogo, choć podziwia wielu. Ten szacunek dla tradycji – polskiej i obcej - nie paraliżuje go jednak. Jest sobą. Facetem w średnim wieku, który dużo widział i sporo wie, ale nie zgorzkniał i robi swoje, bo ma ciągle wiele do zaśpiewania. A pewna wyczuwalna w jego twórczości kokieteria nie przekracza niebezpiecznej granicy, jak w bossa-novie „Słodki kłamca”.
Tomasz Jopkiewicz, Super Express, kwiecień 2007